Z jednej strony oburzenie, iż Polska oskarża Rosję, choć nie jest w stanie przedstawić żadnych dowodów na poparcie swoich twierdzeń. Z drugiej – ledwie skrywana satysfakcja, iż polski, a szerzej także natowski system obrony powietrznej rzekomo zawiódł. W komentarzach do incydentu z minionej nocy kremlowska propaganda uprawia prawdziwą ekwilibrystykę.
Zdjęcie ilustracyjne
Najpierw tak zwane czynniki oficjalne. Po tym jak dzisiejszej nocy kilkanaście rosyjskich dronów naruszyło polską przestrzeń powietrzną, Kreml długo milczał. Dopiero kilka godzin po incydencie głos zabrał rzecznik Putina, Dmitrij Pieskow. Indagowany przez dziennikarzy odparł, że... niczego nie będzie komentował, a adekwatnym adresatem tego rodzaju pytań jest rosyjskie ministerstwo obrony. Dodał przy tym, iż Polska i Zachód od dawna mają w zwyczaju oskarżać Rosję o akty agresji, nie przedstawiając przy tym żadnych dowodów. Niebawem swoje stanowisko zaprezentował wywołany do tablicy resort obrony. W komunikacie można przeczytać między innymi, iż w nocy co prawda prowadzony był intensywny ostrzał Ukrainy, ale rosyjskie dowództwo nie wytyczyło armii żadnych celów na terenie Polski. A bezzałogowce, które „rzekomo przekroczyły polską granicę” miały zasięg 700 kilometrów. I tu dostajemy pierwszą sugestię: „to nie my, to Ukraińcy”. W taką narrację gładko wpisał się Andriej Ordasz, rosyjski chargé d’affaires w Polsce, który rankiem został wezwany na rozmowę do naszego Ministerstwa Spraw Zagranicznych. Po opuszczeniu gmachu MSZ w rozmowie z dziennikarzem RIA Novosti powtórzył twierdzenie Pieskowa o „braku dowodów”, po czym dodał, że... drony nadleciały od strony Ukrainy.
Oliwy do ognia dolał białoruski Sztab Generalny, który ustami swojego szefa, gen. Pawła Murawiejki oznajmił, iż w nocy, na skutek intensywnej wymiany ognia pomiędzy Rosją a Ukrainą, pewna liczba dronów wleciała na terytorium Białorusi. Część została strącona, część zaś ruszyła w stronę Polski, o czym jego ludzie niezwłocznie poinformowali Polaków. Oświadczenie można odczytać na dwa sposoby. Opcja numer jeden, dodajmy – chyba mało realna: Białoruś prowadzi swoją grę i chce przekonać Zachód, iż jest państwem przewidywalnym, godnym zaufania, trochę w kontrze do Rosji. Opcja numer dwa – znacznie bardziej prawdopodobna: Białoruś bierze udział w rosyjskiej prowokacji, dlatego stara się zaciemnić obraz wydarzeń. Sugeruje, iż wina może spoczywać po stronie Ukraińców albo... zadziałał ślepy los. Sam sygnał wysłany Polsce niczego nie zmienia. Przecież Kremlowi raczej nie chodziło o to, by drony dokonały na naszym terytorium poważnych zniszczeń. Bardziej zależało mu na sprawdzeniu reakcji polskiej armii, sojuszników, zasianiu strachu wśród mieszkańców, a jak się uda również pogłębieniu społecznych i politycznych podziałów.