Kandydaci na urząd prezydenta przedstawiają swoje racje tak, jak gdyby byli rządem i parlamentem w jednej osobie. Tymczasem w prezydenturze chodzi też o coś zupełnie innego. O imponujące dokonania w życiu, o erudycję wszechstronną, w historii, literaturze, sztuce, a już szczególnie w jakiejś wybranej dziedzinie, która wyznacza osobowość kandydata, budzi podziw i sympatię, aż po dumę, iż ucieleśniają się w nim cechy dające się pod jakimś względem utożsamić z ogółem (jak w przypadku wybitnych twórców i tzw. wielkich ludzi) i zarazem budzące szacunek wśród innych. Znajomość sztuki i wrażliwość na nią jest warunkiem zarówno rozumienia ludzi, jak i kultury osobistej, a wszystko to razem składa się na wysoki autorytet, którego nie da się zastąpić najbardziej choćby atrakcyjnymi „programami”. W ustroju demokratycznym rysowanie programów należy do czynnych polityków i politycznych komentatorów, a prezydent jest przede wszystkim reprezentantem trzymającym miarę rzeczy ponad podziałami, jak papież w Kościele, król w monarchii. To jest zdolność szczególna, której nie pomoże żadna maska i którą łatwo roztrwonić jedną niezręcznością.
Cóż jednak począć, kiedy takiego kandydata nie ma? Podobne dylematy towarzyszyły szlachcie, która brała udział w elekcjach i toczyła zażarte spory, czasem korzystne dla państwa, ale zdarzało się też, iż rujnujące. I – rzecz interesująca – po Kazimierzu Wielkim rzadko wybór padał na krajana. Dziś trudno by było sprowadzić prezydenta zza granicy (choć nie tak dawno jeden taki odniósł niespodziewany sukces), więc pozostaje zbliżyć się do ideału na tyle, na ile się da wykrzesać choćby iskierkę z nieosiągalnego blasku majestatu.
Pytajcie kandydatów o historię (zwłaszcza nowszą, w zasięgu waszej pamięci), literaturę i sztukę, tu się nie wykręcą byle czym!
Andrzej Lam