Дедушка в форме вермахта

myslpolska.info 3 часы назад

Znaczna część naszych rodaków ma problem, by bez emocji rozmawiać o naszej historii. Postsolidarnościowe ekipy również w dziedzinie historii podzieliły nasz naród. Zamiast rzeczowej dyskusji o naszej historii, mamy histeryczną wrzawę.

W Ratuszu Głównego Miasta w Gdańsku została otwarta wystawa czasowa poświęcona Pomorzanom wcielonym do hitlerowskiej armii podczas II wojny światowej. Średnio szczęśliwy jest też sam tytuł wystawy – „Nasi chłopcy”. O wiele bardziej trafny byłby „Nasi w obcych mundurach”, „W obcej sprawie” lub „Mimo woli”.

Sam nie widziałem wystawy, więc z kategorycznymi ocenami się wstrzymam. Znam trzy osoby, które widziały na żywo wystawę. Koledzy Jacek Marczyński (Warszawa), Bartek Doborzyński (Gdańsk) i Jarosław Stenzel (Słupsk), którzy pojechali ją zobaczyć. Odczucia ich są jednak zupełnie różne. Zdecydowanie najsurowiej ocenia ją kol. Stenzel, najłaskawiej kol. Marczyński. Nie podzielam obaw kol. Jarosława Stanzela, iż wystawa zostanie wykorzystana przez ośrodki międzynarodowe do przypisywania Polakom „sprawstwa” rzekomych zbrodni podczas II wojny światowej. Do tego nie jest im potrzeba żadna wystawa, do tego wystarczy uległość rządzących Polską. Najlepszym tego przykładem jest sprawa Jedwabnego. Uważam jednak za bardzo pożyteczne mówienie o skomplikowanych losach Polaków pogranicza. Daleki jestem od tego, by jako jedyną słuszną postawę patriotyzmu ukazywać heroizm, a tym bardziej straceńczą walkę. Unikanie powołania na terenach III Rzeszy, lub terenach przyłączonych do III Rzeszy byłoby narażaniem swojej rodziny. Polacy służący w armii III Rzeszy jak i na przykład w armii Związku Socjalistycznych Republik Radzieckich są faktem historycznym, a ich życiorysy powinny być składową skomplikowanej historii naszego narodu.

Dyskusja czy wrzawa?

Wystawa „Nasi chłopcy” wywołała szeroką dyskusję wśród polityków i bardziej rozpolitykowanej części społeczeństwa. Histeria była nakręcana głównie przez polityków Prawa i Sprawiedliwości (PiS). Poseł Kacper Płażyński zażądał choćby zamknięcia wystawy. Ekspozycję radykalnie skrytykował też kończący na szczęście swoja kadencję prezydent Andrzej Duda. Ekspozycję ostro krytykował były szef MON Mariusz Błaszczak, prezes Prawa i Sprawiedliwości Jarosław Kaczyński, Tobiasz Bocheński, Antoni Macierewicz, Przemysław Czarnek czy Bogdan Rzońca. W końcu skrytykował ją również wicepremier i szef MON-u Władysław Kosiniak Kamysz. Wszyscy oni zarzucili autorom wystawy fałszowanie i relatywizowanie historii naszego narodu. Z drugiej strony temat został wykorzystany przez środowiska antypolskich autonomistów, którzy powtarzali jak mantrę, iż Polacy gardzą swoimi rodakami, którzy byli zmuszeni walczyć w obcych mundurach w czasie ostatniej wojny.

Niewielu zadało sobie trud by przybliżyć temat Polakom. Muzeum Gdańska mało udolnie wyjaśniało, iż celem wystawy nie jest gloryfikowanie Wehrmachtu, tylko przedstawienie losów osób, którym odebrano możliwość wyboru i które zostały przez okupanta przymusowo germanizowane i wcielane do niemieckiej armii. A wystarczyło sięgnąć po wiedzę takich ludzi jak dr Eugeniusz Pryczkowski, który napisał „Byłem na wystawie o infantylnym tytule »Nasi chłopcy«. Wykorzystano na niej moje książki (…) Znają moje dokonania w tej dziedzinie, skoro postawili na półce moje książki. Wiedzą też prawdopodobnie (zakładam, iż je czytali), iż mam sporo materiałów na temat przymusowo wcielanych do wojska niemieckiego (…) Nikt tam nie szedł dobrowolnie, o czym w zasadzie wszyscy zgodnie piszą (nawet ci, co pozornie się spierają). Ja opisuję w swoich książkach, co się dokładnie działo; jak byli maltretowani, jak gnębieni, jak mordowano i więziono ich rodziców, etc. Tego na wystawie nikt się nie dowie. Za to przeczytałem, iż mieli, cytuję »niemieckich kolegów«. Otóż tak nie było”.

Z szuflady wywlokłem stare albumy i zdjęcia. Na części z nich są mężczyźni w niemieckich mundurach z I i II wojny światowej. Na licznych zżółkłych dokumentach widać na pieczęciach gapę trzymającą w szponach swastykę. To zdjęcia mojego dziadka Oswalda Czecha, moich wujków i ich kolegów. Wszyscy byli tutejsi i nikt nie uważał się za Niemca. Urodziłem się w Siemianowicach Śląskich w rodzinie polskich Górnoślązaków. Stąd są moi rodzice, dziadkowie, pradziadkowie i prapradziadkowie, zarówno ze strony ojca jak i matki. Dziadkowie ojca mieszkali na Sadzawkach i byli sąsiadami rodziny Korfantych. Dwaj pradziadkowie walczyli w podczas pierwszej wojny w armii cesarza Wilhelma II. Po zakończeniu wielkiej wojny poszli walczyć o Polskę w górnośląskich powstaniach.

Mój dziadek w Wehrmachcie

Mój dziadek Oswald Czech został wcielony do Wehrmachtu w 1940 roku. Drugi Józef Boruta uniknął tego losu, ponieważ Niemcy atakujący Kopalnie Michał 1 września 1939 roku ciężko go ranili. Mieszkałem w latach 80-tych przy ulicy Michałkowickiej 35 w sporym familoku z lat 20-stych. Mieszkali tam praktycznie sami Ślązacy. Znaczna część to byli panowie w wieku 60+. W czasie wojny 1939-1945 większość z nich została wcielona do niemieckich sił zbrojnych. Byli wśród nich członkowie TG Sokół, działacze chadeccy, żołnierze września 1939 i więźniowie KL Auschwitz. Nie było w tym nic nadzwyczajnego, zwyczajny śląski los. Jako dziecko często słyszałem rozmowy starek i starzyków na ławkach przed familokiem: „wzieli tego mojego chopa do niemieckigo wojska”, „ujek u Niemca byli bez wojna”, „adolfy sebrali go na front” czy „wzieli go gizdy na wschód, a boł przeca powstańcem”. Rozmawiali o tym zwyczajnie pijąc czarną kawę, karmiąc kury i grając w karty. To może jednak szokować ludzi niezaznajomionych z historią spoza Śląska czy Pomorza. Myślałem, iż temat upowszechnił się po wydaniu licznych publikacji mówiących o służbie Polaków w niemieckich siłach zbrojnych na czele z monumentalną pracą prof. Ryszarda Kaczmarka „Polacy w Wehrmachcie”. Chyba jest jednak inaczej.

Polaków w Wehrmachcie było ok. 375 000, co stanowiło w sumie ok. 2% ogólnej sumy wszystkich żołnierzy tej formacji. Z samego Śląska było to ok. 220 000 – 230 000 żołnierzy. Warto zaznaczyć, iż ochotników było niewielu, to znaczy poniżej 8%. Byli to najczęściej przyjezdni Niemcy. Wśród Polaków w niemieckich mundurach byli powstańcy śląscy, członkowie Sokoła, żołnierze września 1939, harcerze, działacze sanacyjni, korfanciorze, narodowcy, ludowcy, socjaliści i komuniści. 40 000 zostało z nich zabitych, często przez swoich rodaków. Ponad 40 000 odniosło rany. Współcześnie nie zdajemy sobie sprawy kto walczył w niemieckim mundurze w czasie II wojny światowej. Żołnierzem Wehrmachtu był wybitny polski naukowiec i generał Sylwester Kaliski, najbardziej znany polski podróżnik Tony Halik, dobrotliwy arcybiskup Szczepan Wesoły czy wojewoda katowicki z nadania PZPR Stanisław Kiermaszek.

Od Cieślika do Szewczyka

Wcielonymi do hitlerowskiej armii byli liczni polscy sportowcy na czele z piłkarzami: Karol Pazurek (reprezentant Polski 1927-1935),Teodor Wieczorek (reprezentant Polski 1949–1953), Gerard Wodarz (reprezentant Polski 1932–1939), Edmund Giemsa (reprezentant Polski 1933-1939), Karol Kossok (reprezentant Polski 1928-1932), Jerzy Krasówka (reprezentant Polski 1949-1953) czy wreszcie legenda Ruchu Chorzów Gerard Cieślik (reprezentant Polski 1947-1958). W niemieckiej armii w latach 1939-1945 przymusowo służyli posłowie na Sejm PRL: Józef Langosz (PZPR), Hubert Okwieka (PZPR), Albin Franciszek Siekierski (PZPR), Jan Gałązka (PZPR), Zygfryd Golaś (ZSL) czy działający w KPP jeszcze przed wojną barwny Piotr Mazelon. W mundurze z swastyką walczył twórca opolskich festiwali muzycznych Karol Musioł, filar Instytutu Śląskiego Franciszek Hawranek, działacz Stronnictwa Narodowego Jan Cieślak czy oficer polskiego wywiadu i żołnierz Armii Krajowej Roman Träger „As”.

Bywało i tragiczniej. Jura spod Grónia, czyli Władysław Niedoba przeszedł cały podkarpacki szlak bojowy 21 Dywizji Piechoty Górskiej. Walczy dzielnie z Niemcami, ale dostaje się później do niewoli radzieckiej. Ucieka z niej, wraca do domu i zostaje wcielony do niemieckiej armii. Pisarz Adolf Fierla zanim trafił do niemieckiego wojska, wcześniej zdążył być więźniem KL Dachau oraz KL Mauthausen-Gusen. Działacz Obozu Narodowo-Radykalnego (ONR) i wybitny polski pisarz Wilhelm Szewczyk za postawę pacyfistyczną i krytykę hitleryzmu został aresztowany, wydalony z wehrmachtowskiego oddziału, i 1942 osadzony w więzieniu w Katowicach. Argumentował, iż nie może służyć III Rzeszy, w tej sprawie pisał do samego gauleiteriera prowincji Górny Śląsk Fritza Brachta. Do końca życia nie pozwolił sobie według relacji Tadeusza Radwana i Władysława Wójcika wprawić wybitych przez Gestapo zębów. I wreszcie heroiczna postać działacz Związku Harcerstwa Polskiego w Niemczech Władysław Planetorz, który został w lipcu 1939 roku wcielony do niemieckiej armii. Jednak w kwietniu 1941 roku aresztowany wraz z druhną Jadwigą Kauczor. Przebywał następnie w obozach w KL Auschwitz-Birkenau, KL Mauthausen-Gusen, więzieniu w Brzegu i Twierdzy Kłodzkiej, gdzie w 1944 roku zmarł.

Środowisko Prawa i Sprawiedliwości (PiS) Klubów Gazety Polskiej (KGP) i grupy skupionej wokół byłego przywódcy jednego z odłamów Konfederacji Polski Niepodległej (KPN) Adama Słomki doprowadziło do zmiany nazwy placu przed dworcem PKP w Katowicach z Wilhelma Szewczyka na Marii i Lecha Kaczyńskich. Szewczyk dał Śląskowi całe życie, Kaczyńscy nie mieli z Śląskiem nic wspólnego. W tamtym czasie posługiwano się skrajnie nieuczciwym argumentem, iż „ten antysemita służył w hitlerowskiej armii”. Taką ulotkę przyklejono mu choćby na grobie. Czy można być bardziej podłym? Kłamstwa na temat wybitnego pisarza i działacza na rzecz polskiego Śląska były powszechnie rozpowszechniane. Robiły to między innymi osoby, które na sztandarach wywiesiły sobie takie postacie jak przywódca Poznańskiego Czerwca Stanisław Mateya, czy współtwórca Wolnych Związków Zawodowych Roman Kściuczek. Zapomnieli jednak, iż obaj byli wcieleni do Wehrmachtu.

Najbardziej polski ze śląskich naukowców, obrońca polskości Górnego Śląska 95-letni prof. Franciszek Marek wspomina tragedie górnośląskich Polaków na przykładzie swojej rodziny. W książce wydanej w 1989 roku „Tragedia górnośląska” napisał: „W ostatnich wojnach aż czterech moich bliskich krewnych poległo w mundurach żołnierzy niemieckich: brat ojca Franciszek, zginał we Francji, wujek Józef Bokisch zginął w Dreźnie, jego syn Jorgel, student teologii, został zastrzelony nad Wołgą, a drugi kuzyn, Walenty Krahl z Kędzierzyna, poległ już w pierwszym dniu wojny pod Rybnikiem. Matka jego, ciotka Zofia, do końca życie nie uwierzyła, iż mimo znanych faktów, iż zginął on od kuli polskiej, była przekonana, iż zastrzelił go jego przełożony, niemiecki oficer”. Powołałem się na prof. Franciszka Antoniego Marka, by nikt nie miał wątpliwości co do poglądów i pochodzenia autora. Bo zdania prof. Franciszka Antoniego Marka chyba nie będą podważać choćby najzacieklejsi stronnicy historii według „Gazety Polskiej”. Takich opowieści jako dzieciak i młody człowiek słyszałem dziesiątki. Dlatego tak bardzo brzydzi mnie pisowskie niezrozumienie historii pogranicza przez ich posłów, działaczy i licznych wyborców.

Nie wiem czy bardziej mnie brzydzą, czy śmieszą ich deklaracje. Biorąc pod uwagę związki solidarnościowych polityków z Niemcami wcale nie tak odległe jak II wojna światowa, histeryczna postawa chyba mnie jednak bardziej śmieszy. Ostatnio czytałem książkę niemieckiego chadeckiego dziennikarza Jürgena Wahla „Od Mazowieckiego do Tuska. Solidarność europejskich chrześcijańskich demokratów”. Autorem jest były dyrektor bońskiej Akademii im. Karla Arnolda, który ujawnia jak rozległe, chociaż dyskretne były kontakty niemieckich chadeków z tzw. opozycją demokratyczną w Polsce Ludowej i politykami w III RP. Dla mnie najciekawsze są informacje o Jarosławie Kaczyńskim i Porozumieniu Centrum. Dzięki publikacji wiemy, ze Jarosław Kaczyński wraz z pięcioma wtajemniczonymi osobami prowadził rozmowy z niemiecką chadecją już w 1990 roku. Autor pisze wprost „Domagał się pomocy przy budowaniu struktur jego partii. Także materialnej, choć ta była zakazana. Partia otrzymała nazwę Porozumienie Centrum (PC). Muszę przyznać, iż sama nazwa przypadła mi do gustu”. Potem zaś następuje arcyciekawy opis pierwszego zjazdu formacji Kaczyńskiego, w którym uczestniczył między innymi guru prywatyzatorów Janusz Lewandowski. Z książki Jürgena Wahla wynika, iż pierwszym wyborem niemieckiej prawicy była formacja Kaczyńskiego, dopiero później z różnorakich powodów postawiono na innych. Po raz kolejny znajdujemy dowód na wspólne korzenie całego POPiS-u, i to nie tylko te krajowe.

Politycy PiS-u często krzyczą „Tusk to Niemiec”. Nie lubię Donalda Tuska i jego środowiska politycznego. Uważam, iż są równie, a być może choćby bardziej szkodliwi dla Polski jak PiS. Ale używanie po raz kolejny bzdurnego argumentu o dziadku z Wehrmachtu jest niemoralne, głupie i wypaczające naszą historię. Dziadek obecnego premiera Józef Tusk był Polakiem. Po wybuchu wojny 1 września 1939 został aresztowany przez Gestapo. Potem zaś wysłany na roboty przymusowe, przebywał w obozie w Nowym Porcie, był osadzony w niemieckim obozie koncentracyjnym KL Stutthof i Neuengamme. Pod koniec wojny w 1944 roku został powołany do Wehrmachtu. Jednak wrócił z frontu jak wielu innych już jako żołnierz Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie. To również nie było niczym wyjątkowym.

Przyjrzyjmy się statystyce

Z niemieckiej armii zdezerterowało 89 600 Polaków. Dzięki dezercji dostało się do niewoli alianckiej, a następnie zostało wcielonych do Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie. To ok. 24% ogólnej sumy wcielonych Polaków do Wehrmachtu. Warto wiedzieć, iż koło 3000 przeszło do Wojska Polskiego (potocznie nazywanego LWP). Dodatkowo Pomorscy dezerterzy i poborowi uchylający się od służby w Wehrmachcie, zasilili licznie oddziały partyzanckie Armii Krajowej (AK) i Tajnej Organizacji Wojskowej „Gryf Pomorski” w Borach Tucholskich. Znaczna część wcielonych poległa lub była ranna, więc nie mogła przejść na stronę antyhitlerowską. Mój dziadek został ciężko ranny. Jego poglądy, jak i poglądy znanych mi osobiście w przeszłości żołnierzy Wehrmachtu były mocno krytyczne wobec Niemiec. Dziadek Oswald po 1945 roku był członkiem Polskiego Związku Zachodniego (PZZ) oraz Związku Zawodowego Hutników w Polsce. W Polsce Ludowej nikt nie robił mu problemów w związku z tym, iż został wcielony do niemieckiej armii. Po wojnie w 1949 roku otrzymał polską książeczkę wojskową z opisem służby w niemieckiej armii.

Trzeba również wyjaśnić sprawę w tym miejscu tzw. folkslisty, czyli Deutsche Volksliste (DVL). Bo tego argumentu PiS-owcy również często używają. Wszystkie osoby mieszkające na Górnym Śląsku były zobowiązane w 1942 roku do wypełnienia kwestionariuszy narodowościowych. Niemieckie komisje analizowały wpisy na listę między innymi poprzez przepytywanie dzieci w jakim języku mówi się u nich w domu. Otrzymanie 3 kategorii DVL było dla Górnoślązaków ochroną przed więzieniem lub obozem koncentracyjnym. Kategoria 3, czyli eingedeutschte (pol. ludzie zniemczeni) to osoby autochtoniczne, uważane przez Niemców za częściowo spolonizowane (Górnoślązacy, Kaszubi, Mazurzy). Do tej grupy zakwalifikowano ponad 70% mieszkańców rejencji katowickiej. Ślązacy licznie przyjmowali kategorię 3DVL. To jeden z nielicznych przykładów endeckiej ekonomii krwi. Ze względów humanitarnych, oraz zagrożenia życia ludności na Śląsku w wypadku odmowy wpisania na volkslistę Rząd Rzeczypospolitej Polskiej na uchodźstwie w Londynie poparł stanowisko tych, co zdecydowali się złożyć wnioski 3DVL. Generał Władysław Sikorski ogłosił choćby na ten temat specjalną dyrektywę ogłaszaną drogą radiową. Stanowisko to podzielały polskie organizacje narodowe, niepodległościowe, chadeckie, ludowe oraz Kościół rzymskokatolicki na Śląsku.

Po wojnie biskup katowicki Stanisław Adamski 22 listopada 1945 roku złożył do kierownictwa Sadu Grodzkiego w Białej Krakowskiej (późniejsze Bielsko-Biała) specjalne 28-stronicowe wyjaśnienie dotyczące tej sprawy pod tytułem „Pogląd na rozwój sprawy narodowościowej w Województwie Śląskim w czasie okupacji niemieckiej”. Biskup Adamski pisze tam: „Polecenie maskowania się wydał Rząd Polski wszystkim Polakom, którzy mogli i chcieli z niego skorzystać (…) Większość zatem Polaków na Śląsku, rejestrując sie na niemiecką listę narodową, czyniła to w przeświadczeniu, iż pozostaje w zgodzie z poleceniami Rządu Polskiego”. Nie wiem dlaczego ten istotny dokument jest tak mało znany. O jego znaczeniu pisał kiedyś w „Ojczyźnie” działacz Stronnictwa Narodowego Tadeusz Kacuga, zaś w „Opoce w Kraju” prof. Maciej Giertych. Odmienne stanowisko od Rządu Polskiego w Londynie i organizacji politycznych (endeków po socjalistów) przyjęli byli członkowie Komunistycznej Partii Polski (KPP) zrzeszeni przede wszystkim w Polskiej Partii Robotniczej (PPR), którzy uznawali przyjęcie volkslisty jako jednoznaczny akt zdrady narodowej. Być może była to spawa składu narodowościowego tej grupy.

Wracając do Wehrmachtu zaliczeni do III grupy DVL podlegali wielu obostrzeniom, wynikającym z nieufności władz co do ich lojalności wobec III Rzeszy. Ze wcielonych do Wehrmachtu nie wolno było tworzyć odrębnych pododdziałów, rozdzielając ich w miarę możliwości pojedynczo lub po kilku w plutonie (2–3 osoby). Rdzenni Niemcy traktowali Ślązaków czy Kaszubów w sposób podobnie podejrzliwy jak na przykład Cyganów. Cyganie również byli wcielani do niemieckiej armii przynajmniej do początku 1942 roku. Zdecydowanie mocnej powinien patriotów gorącego serca zadziwiać fakt przywołany przez amerykańskiego historyka wojskowości prof. Bryana Marka Rigga w książce „Żydowscy żołnierze Hitlera”, w której pisze o co najmniej 150 000 Żydów służących w armii Adolfa Hitlera. Czy ktoś czyni wyrzuty Alzatczykom, Lotaryńczykom czy Luksemburczykom, iż zostali wcieleni do obcej niemieckiej armii?

Dlaczego w naszym narodzie zawsze oczekuje się jakiś nadludzkich poświeceń i daremnej daniny krwi? Ludzie chcieli normalnie żyć. W raporcie Sicherheitsdienst des Reichsführers SS Kattowitz (Katowice) z 1943 roku czytamy: „To, iż nowe powołania mogą zostać przeprowadzone często przy wyraźnej niechęci [powoływanych], a często z użyciem środków przymusu jest zjawiskiem powszechnie występującym. Należy to przede wszystkim przypisać temu, iż wśród tutejszej ludności gotowości do ofiary i do walki nie spotyka się często (…) tak można wywnioskować szczególnie na podstawie opinii małych dzieci 6-8 lat z całych klas. Powołanie [według tych opinii] traktowane jest jako wielkie nieszczęście, które dotknęło rodzinę, z tego powodu trzeba płakać. Radości, iż sie zostanie żołnierzem, jak spotyka się to powszechnie w Starej Rzeszy, do tej pory tutaj się nie spotyka”

Łukasz Jastrzębski

Fot. Muzeum Gdańska

Myśl Polska, nr 31-32 (3-10.08.2025)

Читать всю статью