От заката до рассвета. Глава 9: Война и дети

przegladdziennikarski.pl 1 неделя назад

Dzieci czasami angażowane były też do działań przeciwko Niemcom. Często nie znały celu swojej „misji”. Zofia „Kłos” Kozłowska, osobista łączniczka Srogiego, w swoich wspomnieniach napisała: „Kiedyś z koleżankami przepisywałam na maszynie teksty do gazetki podziemnej. Miało to miejsce u nas w domu, w pokoju na górze. Ojciec mój przechowywał maszynę do pisania w stertach cegieł ułożonych na podwórzu. Byłyśmy ubezpieczane w ten sposób, iż dwóch chłopców: Jasiu lat 8 i Kaziu lat 6, Chruślińscy, siedzieli przy rowie w pobliżu swojego domu (dom stał na górze) i pilnowali, czy Niemcy nie idą od strony miasta. Oczywiście nie wiedzieli, dlaczego to robią. Na dany przez nich znak, informację dla nas przekazywała Niania. Wtedy wiedziałyśmy, iż grozi nam niebezpieczeństwo”.

Zdzisiek Szydłowski z ulicy Stawowej, jako kilkunastoletni chłopiec, skupił wokół siebie kilku młodszych od siebie kolegów i utworzył drużynę na wzór harcerski. W jej skład weszli między innymi: Witek Szlenk, Stachu Różycki, Ludwik Durnaś… Drużyna nie miała żadnej nazwy, ale miała zadania. Na niemieckiej strzelnicy, usytuowanej w pobliżu ulicy Stawowej zbierali amunicję oraz porzucony wszelki sprzęt wojskowy. Zebraną amunicję przekazywali do ukrycia stryjowi Zdziśka, Ryszardowi Szydłowskiemu, żołnierzowi AK.

Był słoneczny dzień czerwcowy 1944 roku. Mgła ulotniła się już dawno. Było przejrzyście i ciepło. Wiatr gnał po niebie granatowe chmury. Od zachodu zanosiło się na deszcz. Zdzisiek i Witek na strzelnicy poszukiwali pozostawionej amunicji przez oddziały niemieckie po odbytym strzelaniu. Byli tak pochłonięci tym, co robili, iż nie zauważyli patrolu niemieckiego, z empi wymierzonym w ich kierunku. Niemcy ubrani byli w mundury wehrmachtowskie, z haftowanymi nazistowskimi orłami nad prawą kieszenią, obciągnięte czarnym pasem i szelkami do podtrzymania ładownic z magazynkami. Na szyi zawieszony mieli emblemat żandarmerii polowej. Sytuacja zdawała się beznadziejna, chłopcy byli przerażeni. Ale w miarę mijania czasu – przestrach znikał, napływało natomiast uczucie, jak wyjść z tej sytuacji. Zdzisiek przymrużył oko i czujnie wpatrywał się w kolegę, ten lekko kiwnął głową na znak, iż rozumie, o co chodzi. I oto w ciągu jednej sekundy stała się rzecz nieprawdopodobna i najzupełniej nieoczekiwana dla trzech uzbrojonych niemieckich żandarmów. Witek i Zdzisiek, wyrzuceni jak z procy, rzucili się do okopu i zaczęli uciekać każdy w innym kierunku. Żandarmi zbaranieli na mur. Wymierzyli pistolety maszynowe w kierunku uciekających i krzyczeli: – Halt! Halt! Halt! Po chwili usiłowali gonić uciekających. Bezskutecznie. Niełatwo jest złapać w takich warunkach kilkunastoletnich chłopców, którym strach przyprawił skrzydła do nóg. Witek wyskoczył z okopu i uciekał między zbożami w kierunku Łagiewnik. Zdzisiek pobiegł w kierunku ulicy Stawowej i między stawami wszedł w zabudowania ulicy i zaczął iść wolno przed siebie. Po chwili obaj byli uratowani.

Najstarszy z braci Chruślińskich, Jędrek, rozpoczął działalność konspiracyjną jeszcze przed oficjalnym zaprzysiężeniem na członka ZWZ-AK. Ponieważ w jego domu była siedziba Obwodu „Borsuk”, adiutant „Srogiego” por. Kubicki „Lew” stawiał zadania bratu, początkowo było to przekazywanie prasy konspiracyjnej, jakiejś poczty, czy meldunku, które rozwoził na rowerze do rożnych osób i miejscowości. Oficjalnie do Armii Krajowej wstąpił, mając szesnaście lat w październiku 1943 roku, do oddziału Tadeusza Durnasia „Drelki”, przyjmując pseudonim „Chaber”. Odbył szkolenie w zakresie obsługi broni palnej i jej konserwacji oraz taktyki walki ulicznej i w otwartym terenie. Brał udział w wielu akcjach dywersyjnych, jak: niszczenie izolatorów na słupach telefonicznych, zrywanie szyldów i zamalowywanie napisów na urzędach mających coś wspólnego z Niemcami. Wraz z nim w akcjach tych uczestniczyli między innymi czternastoletni chłopcy: Włodek Zmarzlik, Rysiek Zdanowski i Wiesiek Kuś. Najwięcej satysfakcji dawało niszczenie izolatorów, nazywanych popularnie „fajkami”. Kamienie wówczas szły w ruch, między chłopcami trwała rywalizacja, kto więcej „fajek” rozbije. Akcja wykonywana była zawsze w porze wieczornej. Nazajutrz chłopcy z dumą patrzyli na zwisające ku ziemi druty telefoniczne, czasami niewidzialną ręką przecięte i niemieckich żołnierzy – monterów telefonicznych, naprawiających szkody.

Niezależnie od „zwyczajnych” akcji dywersyjnych, w których Jędrek brał bezpośredni udział, wyznaczany był też do akcji specjalnych. W pierwszych dniach maja 1944 roku Tadeusz Durnaś „Drelka” zawiadomił „Chabra”, iż wieczorem mają obydwaj zameldować się u Kazimierza Kubickiego, porucznika „Lwa”, adiutanta dowódcy obwodu Busko. Chodziło o to, iż został on wyznaczony do akcji specjalnej – zabezpieczenia przyjęcia zrzutu na polach Chotla Czerwonego i Łatanic. Z Łagiewnik, oddział wyruszył w składzie: Kazimierz Kubicki „Lew”, Gerard Grabek „Grab”, bracia Wesołowscy – „Stefa” i „Grot”, Andrzej Chruśliński „Chaber”, a także Stanisław Dusza z Łatanic i jego sąsiad, Czerw. Wyruszyli o zmierzchu. Z nadzieją patrzyli na zniżające się coraz bardziej różowe pasmo po zachodniej stronie nieba. Noc zapowiadała się nadspodziewanie pogodna – nie były to więc najlepsze warunki do wykonania zadania, ale służba nie drużba. Zaraz po zejściu z łagiewnickich wzgórz, przebiegała tłuczniowa szosa, prowadząca z Buska do Stopnicy. Po przekroczeniu jej skrycie, po prawej stronie ujrzeli staw, nad którym srebrzyła się mgła, rozpływająca się w czystym, nieruchomym powietrzu. Z lewej strony – z Broniny słychać było porykiwanie bydła i szczeknięcia psów. Po kilkudziesięciu minutach osiągnęli Radzanowski las. Wciągając w nozdrza leśną wilgoć nocy, chłopcy rozgrzani ruchem przyśpieszali kroku. Nad nimi unosiła się bursztynowa łezka Gwiazdy Północy; czysta, roziskrzona w wodach ciemności i przestrzeni, nieosiągalny dla dział i moździerzy punkt odniesienia wszystkich spraw tego świata. Wystarczyło co jakiś czas spojrzeć ku niej, ponad koronami drzew, aby wyzbyć się kolejnej porcji lęku przed ludźmi i przed bezkresem nocy. Po pewnym czasie dobrnęli do szosy łączącej Nowy Korczyn – Busko, przeskoczyli ją na drugą stronę.

Szli teraz przez szerokie, jak okiem sięgnąć, podmokłe łąki, porosłe kępami brzózek i krzakami olszyny. Jędrek, najmłodszy żołnierz wyprawy, czuł ogarniające go zmęczenie. W marszu odzywały się wszystkie trudy nocy, spiętrzone przeżyciami poprzedniego dnia i jak zawsze młody organizm brutalnie domagał się posiłku. Mógł sięgnąć do sakwy przewieszonej przez ramię po chleb posmarowany smalcem, ale wiedział, iż jest on przeznaczony na śniadanie. Powietrze niezmiennie pachniało przestrzenią i wilgotnym podszyciem płaskiej okolicy. Wreszcie dotarli na miejsce. W rejonie przysiółków Komornice i Zawierzbie, zorganizowano lądowisko: światła orientacyjne w kolorach białym i czerwonym w kształcie litery „T”, hasło wywoławcze do samolotu – „morsem” latarką elektryczną, podziękowanie i pożegnanie również „morsem”. Senną nutą bzyczało wiosenne niebo. W górze usłyszano zbliżający się warkot samolotu. Jędrek wyciągnął ku niemu brodę, porośniętą, miękką ciemną szczeciną. Samolot powoli zatoczył łuk, zniżył się do około stu pięćdziesięciu metrów, nad głowami znów zawarczały silniki. Nastąpił zrzut. Partyzanci zbierali rozrzucone po polach zasobniki z bronią, amunicją, z mundurami i lekarstwami i zwozili je furmankami do stodoły młynarza Mazura, w Chotlu Czerwonym. Po około godzinie od opuszczenia przez partyzantów lądowiska przyleciał samolot niemiecki, czesząc teren z karabinu maszynowego, a oddział niemieckiej piechoty, asekurując się ogniem, zaciskał pierścień wokół tego obszaru, podejrzewając zasadzkę, nie wiedząc, iż miejsce to jest puste.

Było ich trzech: czternastoletni Włodek Zmarzlik i Rysiek Zdanowski oraz dziesięcioletni Stefan Zmarzlik, nazywany wówczas Bobkiem, brat Włodka. Chłopięcymi oczami chłonęli otaczający ich świat, a serca biły dla Polski. Sierpniowy tydzień wolności 1944 roku, obnażył życie konspiracyjne Buska i okolicy. Jakżeż więc nie być partyzantem, skoro znowu wrócili Niemcy?! I skoro można walczyć o wyzwolenie ojczyzny. Szczęście sprzyjało chłopcom, toteż w krótkim czasie zdobyli na wrogu broń i amunicję. Wiele sprytu i odwagi wykazał najmłodszy z nich, Stefan, który „pozyskał” dwa pistolety, kilkadziesiąt sztuk amunicji i kilka hełmów. Stefan był drobnym, miłym chłopcem i posiadał dużo sprytu, co pozwalało mu wkręcić się wszędzie tam, gdzie była możliwość zdobycia broni. Kiedy tylko Niemiec, przy studni, zdjął z siebie mundur do mycia, pas z pistoletem powiesił na sztachecie płotu, lub gałęzi drzewa – w tym momencie zjawiał się Stefan. Niepostrzeżenie wyciągał rewolwer z kabury i magazynki z amunicją, wrzucał to do worka, który trzymał w pobliżu Włodek i natychmiast obydwaj znikali. Po pewnym czasie sprawa się wydała.

Któregoś dnia bawiliśmy się na podwórku państwa Zdanowskich, naszych sąsiadów. W pewnym momencie na posesję wpadło siedmiu żołnierzy niemieckich. Dwóch z nich skierowało na nas swoje gotowe do strzału karabiny. Zachowywali się tak, jakbyśmy my, mali chłopcy, byli dla nich ogromnym zagrożeniem. Pozostali – jak dowiedzieliśmy się później – przeszukiwali mieszkanie, zaglądali pod łóżka i do szaf, sprawdzając, czy nie ma gdzieś broni, amunicji bądź innego sprzętu wojskowego, który w pewnym okresie ginął żołnierzom niemieckim stacjonującym w okolicznych domach. Z domu słychać było krzyki w języku niemieckim i lament domowników.

Po pewnym czasie wszystkich wyprowadzono na podwórko i pod bronią gotową do strzału przyprowadzono pod ścianę stodoły. Dołączono do nich wcześniej zatrzymanych chłopców: Włodka i Stefana Zmarzlików. Zrobił się straszny zamęt. Niemcy coś wykrzykiwali i gestykulowali, tłumacz starał się w języku polskim przekazać informację zatrzymanym. Nikt nie wiedział, co się za chwilę stanie. Korzystając z zamieszania i nieuwagi Niemców, przeskoczyliśmy z Kazikiem przez płot na posesję Bąkowskich i uciekliśmy do domu. Myśleliśmy, iż wszyscy zostaną rozstrzelani, ale los zdecydował inaczej. W pewnej chwili bowiem najmłodszy syn Zdanowskich, Rysiek, wystąpił do dowódcy niemieckich żołnierzy, żeby jego rozstrzelać w zamian za uwolnienie rodziny. Jednak po krótkiej naradzie Niemcy poddali chłoście wszystkich młodych Zdanowskich oraz Włodka i Stefana Zmarzlików, następnie zabrali odzyskaną broń i opuścili podwórko.

Jesienne słoneczne popołudnie, niedziela 15 października 1944 roku, dwaj chłopcy z sąsiedztwa: Stasiu Skoczek 14 lat i Czesiek Wróbel 16 lat, w okopie dla niemieckich żołnierzy, tuż za gospodarstwem ogrodniczym Cirów, próbowali rozbroić granatnik przeciwpancerny, pozostawiony tam przez Niemców. Włodek Zmarzlik chciał dołączyć do kolegów – kiedy dobiegał w pobliże tego miejsca, ziemia zakołysała się, zakotłowała – wybuchły z niej gejzery ognia. Z okopu, gdzie przebywali Staś i Czesiek, strzelił w górę ciemny pióropusz dymu i ziemi. Na jego szczycie leciały w przestrzeń rozlatujące się kawałki jakiejś blachy i desek. Silny podmuch pchnął Włodka do tyłu i obrócił nim wściekle, następnie rzucił na ziemię. Minęło odrętwienie. Chłopca ogarnął ogromny strach. Coś krzyczał, ale nie słyszał sam siebie. Podniósł się momentalnie i pobiegł na miejsce wybuchu. Staś i Czesiek, leżeli na dnie okopu i nie dawali oznak życia. Odruchowo zwrócił się ku domowi Skoczków, który znajdował się w pobliżu zdarzenia. Kiedy dobiegł, Skoczkowa, matka Stasia stała w oknie, i miała otwarte usta, widocznie wołała go. Tuż za nią zobaczył Wiesię, młodszą siostrę Staszka. Wykrzyczał wszystko, co widział.

– Chryste panie, gdzie to się stało? – Płakała Skoczkowa i krzyczała: o Jezu! Jezu! Wiesia nie słuchając jej wyskoczyła na podwórko. Teraz wszyscy za Włodkiem pobiegli ma miejsce zdarzenia. Kiedy dobiegli, zobaczyli pochylonego nad rannymi Cirę, sąsiada Skoczków i jego syna Ludwika. Za chwilę przybiegł ojciec i starszy brat Cześka Wróbla, Mietek. W czwórkę wynieśli rannych z okopu, ułożyli na płachtach. Staszek nie dawał oznak życia, leżał blady z zamkniętymi oczami. Czesiek był przytomny, ale pojękiwał cicho. Oczy miał szeroko otwarte i zęby zaciśnięte z bólu. Rannym chłopcom pomocy medycznej udzielił oberleutnant Terwellen, lekarz z niemieckiej jednostki wojskowej, który kwaterował w naszym domu. Niestety Stasia Skoczka nie udało się uratować, zmarł od odniesionych ran. Czesiek Wróbel po pierwszej pomocy medycznej, i kilkumiesięcznym leczeniu przez miejscowych lekarzy wylizał się z ran. Na jego ciele pozostało dziesiątki blizn.

Pod koniec lipca 1944 roku Stanisław Sitek przewoził furmanką zaprzężoną w dwa konie, broń i amunicję z Łagiewnik do magazynu – bunkra AK, w gospodarstwie Wesołowskich pod Siesławicami. Ten bardzo niebezpieczny ładunek postanowiono przetransportować w dzień targowy, kiedy dużo chłopskich furmanek przyjeżdżało do Buska na jarmark. Załadowany bronią i dużą ilością amunicji wóz, doładowany słomą, wyruszył z Łagiewnik do Buska, drogą przez „Zimne Wody”. Obstawę transportu stanowili żołnierze AK: Marian Bech, Bogdan Molisak i Wiesław Kałamaga. Zbliżało się południe. Upał. Jechali z takim wyliczeniem, aby niepostrzeżenie przejechać przez miasto, kiedy panował największy ruch. Chłopcy rozpięli kołnierzyki koszul, podwinęli rękawy. Chmura kurzu wisiała nad jadącymi, wdzierała się do nosa wraz z ostrą wonią końskiego potu. Stada much dręczyły ludzi i konie. Molisak wyrwał się do przodu sprawdzić, czy jest możliwy przejazd przez miasto, żeby nie wpadli w zasadzkę. gwałtownie wrócił i zameldował: miasto jest otoczone przez zespolone siły żandarmerii i ekspedycji karnej. Bech zadecydował, iż ten drogocenny, ale i niebezpieczny ładunek, na krótko muszą gdzieś ukryć.

Zjeżdżali właśnie ze wzniesienia w kierunku ulicy Stawowej. Przy drodze ciągnął się sad, zagęszczony miejscami wybujałą leszczyną. W zasięgu wzroku była zagroda Szlenków, na wpół ukryta między drzewami sadu. Pomału przedostali się w uliczkę między drzewami i szerokim półkolem zajechali zagrodę od tyłu. Stojąc w cieniu drzew dokładnie lustrowali całe obejście. Bech i Molisak podeszli tak blisko, iż dobiegał ich odgłos rżniętej w przybudówce sieczki. Drzwi przybudówki były uchylone, ale w półmroku wnętrza nic nie było widać. Sieczkarnia właśnie ucichła, skierowali wzrok na drzwi, czekając, iż ktoś stamtąd wyjdzie. W drzwiach stanęli dwaj chłopcy – Witek i Kazik Szlenkowie – byli boso, w ciemnych od potu czy kurzu koszulach, rozejrzeli się dookoła, wyszli za węgieł, popatrzyli na pole, w stronę drogi i pobiegli do domu. W tym momencie rozległo się wołanie: – Wiciu, Kaziu, przychodźcie gwałtownie na obiad! Bech i Molisak weszli na podwórze. Kury rozgrzebywały nawóz przed oborą, pies kręcił się na łańcuchu koło budy i obszczekiwał obcych. Kiedy weszli do domu, Szlenkowa już podawała obiad. Właśnie przyniosła dużą misę kartofli skąpo posypanych skwarkami. Na stole stały już talerze pełne żuru, nie za tłustego, ale wydzielającego smakowity, kwaśny zapach rozchodzący się po całym domu. – Dzień dobry, chcieliśmy z panią porozmawiać na osobności – zwrócili się do pani Heleny Szlenkowej. – Dzień dobry. Ale słowo „dzień” zabrzmiało w jej ustach matowo. Twarz jej stężała. – Czy byli tu Niemcy? – pytał spokojnie Molisak. – Tutaj?… Szlenkowa się przestraszyła. I dodała, wiem – bo mówił mi sąsiad, iż niemiecki patrol kontrolował na ulicy Stawowej wszystkich wracających z miasta i zawracali wszystkich idących do miasta. Czy jeszcze tam są, tego nie wiem. – Właśnie dlatego, chcemy u pani w obejściu zostawić na jakiś czas furmankę. – Panie Marianie zwróciła się do Becha, czy nie ma tam nic niebezpiecznego? Bo pan widzi, iż jest nas tutaj dwie wdowy i pięcioro dzieci w wieku od trzech do dziewięciu lat. – Zabierzemy ją w najkrótszym czasie, jaki będzie możliwy. Furmankę postawili za domem, pod niewielkim zadaszeniem. Siostra cioteczna Pani Heleny, Maria, jeszcze przed wybuchem wojny wyszła za mąż za ochrzczonego Żyda, Bronisława Eigenfelda.

Po akcji likwidacji Żydów w 1942 roku wielu z nich szukało ratunku w ucieczce, wielu też ginęło, pociągając za sobą tych, którzy podejmowali ryzyko ukrywania ściganych. Gehenna. Słowo. Pusty dźwięk? Czy oddaje obraz i grozę czasu faszystowskiej „inkwizycji” wobec ludzi tylko dlatego, iż urodzili się pod gwiazdą Dawida? Eigenfeld i jego żona Maria mieli nadzieję, iż Bronisław jako katolik uniknie losu swoich współbraci. Były to nadzieje złudne. W 1943 roku Gestapo zabrało Bronisława Eigenfelda i nigdy już do domu nie wrócił. Zagrozili również pozostałym, iż mogą po nich wrócić. Po wojnie, żona i dzieci dowiedziały się, iż ich ojciec został zamordowany i spalony w krematorium w obozie koncentracyjnym.

Eigenfeldowa załamała się i postanowiła wraz z trójką dzieci: sześcioletnim Januszem, czteroletnim Michałem i dwuletnią Zuzią uciekać ze swojego mieszkania w obawie, aby nie spotkał ich los jej męża. Schronienie znalazła u Szlenków. Pani Helena posiadała 1 ha gruntu i gospodarzyła na uboczu miasta, borykając się z biedą i problemami utrzymania dwóch synów: dziewięcioletniego Witka i siedmioletniego Kazika. Ale tych czworo przyjęli pod swój dach, dzieląc się wszystkim, co posiadali. Tego wieczoru wszyscy uklękli do wieczornego pacierza, ale Eigenfeldowie potem długo i żarliwie, dziękowali Bogu za przyjęcie ich pod wspólny dach. I prosili Opatrzność, aby szczęśliwie przeżyli wojnę i aby Bóg miłosierny zachował ich przy życiu. Pani Helena po wojnie opowiadała: Marysia, codziennie błagała Pana Jezusa i Pannę Marię, żeby mieli ich w opiece. Nie przeżyłabym – mówiła – gdyby dzieciom się coś złego stało… Prawie co noc śniło jej się, iż Gestapo po nich przyszło. Przez półtora roku do zakończenia wojny Eigenfeldowa postarzała się nie do poznania, marniała w oczach, a przecież była wówczas jeszcze młodą kobietą. Ciągły strach o bliskich, terror, głód i ciężka praca niszczyły w niej wszelką euforia i świeżość. Obydwie wdowy mogły same znieść wiele biedy, mogły wytłumaczyć to u innych, ale serca im pękały, gdy ich dzieci zmuszone były żyć w ciągłym strachu i niedostatku.

Minęły dwa dni, a po furmankę nikt się nie zgłosił, ale spostrzeżono, iż obejście jest dyskretnie obserwowane, prawdopodobnie przez partyzantów wjechał na podwórko konny patrol żandarmerii polowej. Niemcy popatrzyli po obejściu i odjechali.

– Hela, musimy sprawdzić, co jest w tym wozie, jak się ściemniło, poszły sprawdzić dyskretnie, co się na furmance pod słomą znajduje. Stanęły za wozem koło tylnej ściany przybudówki, Eigenfeldowa przyświecała sobie latarką, w pewnym momencie gwałtownie cofnęła się i zaczęła biec do domu. – Tam są karabiny i amunicja, mówiła podniesionym tonem. Wpadła w panikę.

– Nie zostanę tutaj ani minuty! Pobudziła dzieci, ubrała je, zabrała ze sobą swój niewielki dobytek, podziękowała za wszystko i postanowiła szukać teraz schronienia u swojej siostry Kaczorowskiej. Poszli polami omijając zabudowania. Księżyc przychylnie oświetlał drogę, czterem gwałtownie przesuwającym się cieniom. Ponad głowami błyszczały już gwiazdy w czarnej, splątanej sieci przesuwających się chmur. Potykali się co chwila o nierówności. Te nieregularne wstrząsy cuciły ich z przykrych rozmyślań, uzbrajały na krótko w nieprzychylną czujność. Na miejscu Eigenfeldowa odemknęła furtkę i wszyscy weszli na małe podwórko, potem podeszła pod okno i lekko zapukała w futrynę.

– Kto tam?

– Marysia! Otwórz! – półgłosem odpowiedziała przy klamce…

Gdy zasuwa zgrzytnęła, przybyli weszli do sieni.

– Boże! Skąd się tu wzięłaś? O tej porze!

Opowiedziała o wszystkim. W ciemnej sieni witali się, jak po długim rozstaniu, witali się gorąco, jak gorące były czasy. Po policzkach długo i obficie płynęły nabrzmiałe łzy. Rano, Szlenkowa ze swoją znajomą panią Kubicką, babcią Bogdana Molisaka, uczestnika akcji, poszły do jego domu i poprosiły o natychmiastowe zabranie wozu, gdyż zagraża on życiu rodziny. Tego samego dnia wieczorem furmanka została zabrana. A furman Stanisław Sitek, pani Helenie przekazał dwie mięsne konserwy i czekoladę. Dzięki temu – jak wspominają – Witek i Kazik synowie pani Szlenkowej, pierwszy raz w życiu jedli prawdziwą czekoladę.

Julek Dytkowski i Zdzichu Zemła byli kolegami od pierwszej klasy buskiego gimnazjum, do którego wstąpili w 1938 roku; mieli wówczas po trzynaście lat. W gimnazjum należeli do drużyny harcerskiej, która zaszczepiła w nich miłość do ojczyzny i gotowość do poświęceń. Już na początku okupacji hitlerowskiej obydwaj utworzyli grupę ruchu oporu, złożoną z harcerzy. Dytkowski przyjął pseudonim „Mały”, a Zemła „Klarnet”. Celem działalności tego zastępu była nauka na tajnych kompletach lekcyjnych oraz przygotowanie się do walki z wrogiem. Zastęp nie wszedł w skład Szarych Szeregów, gdyż nie udało się nawiązać kontaktów z kierownictwem tej organizacji, natomiast został zaprzysiężony i wszedł w skład ZWZ, jako samodzielny oddział harcerski. Po zakończeniu działań wojennych w 1939 roku członkowie grupy zajmowali się zbieraniem i zabezpieczaniem porzuconej broni, prowadzili nasłuchy radiowe, które przekazywali Wacławowi Zołotajkinowi „Czekała” i Jerzemu Krąkowskiemu „Krak”, redaktorom tajnej gazetki „Wolna Polska”. W 1942 roku grupa chłopców odbyła przeszkolenie w zakresie szkoły podoficerskiej, zakończone awansem do stopni kaprali AK. Na początku lipca 1943 roku Julek i Zdzisiu wzięli udział w akcji bojowej w pobliżu wsi Stawiszyce. W wyniku strzelaniny „Mały” otrzymał postrzał, który strzaskał mu kręgosłup i stan jego budził poważne obawy. Przez dwa dni ranny leżał w domu Skadłubowiczów w Jurkowie. Następnie został przewieziony furmanką do Buska i zamelinowany w mieszkaniu Józefa Woźniaka, granatowego policjanta, to dawało szansę uniknięcia rewizji. Po trzech dniach załatwiono „Małemu” miejsce w szpitalu kieleckim. Mimo zapewnienia opieki medycznej po kilku dniach zmarł.

Zdzisiu Zemła – „Klarnet” był chłopcem o wyjątkowych zdolnościach i dużej inteligencji teoretycznej i praktycznej. Wszystkim się interesował i gdziekolwiek zwrócił umysł, czegokolwiek się tknął – towarzyszyły mu szybkie i łatwe osiągnięcia; był chłopcem wrażliwym i sentymentalnym, pięknie grał na skrzypcach. Dziewczęca uroda Zdzisia utrudniała dostrzeżenie męskiej strony jego charakteru. Drugą taką cechą był stosunek „Klarneta” do domu i do matki. Chłopiec ten nie czuł się nigdzie tak dobrze, jak w domu, z nikim nie przyjaźnił się tak serdecznie jak właśnie z matką, która zastępowała mu również ojca. Ojciec był policjantem, który jeszcze przed wybuchem wojny zginął śmiercią tragiczną od kuli nieznanego bandyty. Zdzisław Zemła, kpr. \

„Klarnet” był łącznikiem pomiędzy dowództwem Obwodu Busko a rejonami i placówkami w Wiślicy, Koniecmostach i Jurkowie.

Na początku października 1943 roku przebywając w Koniecmostach, Zdzisiek poszedł z członkami miejscowej placówki na ćwiczenia nocne. Noc zapadała szybko, opowiadał po latach – Władysław Szarek „Iskrzycki” – który mieszkał razem z „Klarnetem” w Koniecmostach. Mrok czerniał w dolinach i pod krawędziami lasów, coraz gęściej zasnuwał okolicę. W bezwietrznej ciszy wieczoru niosło się odległe porykiwanie krów, dźwięk studziennych łańcuchów i wiader, naszczekiwanie psa. W oknach zapalały się światła. Ogromny, czerwony księżyc piął się w górę po niebie, jaśniejąc w miarę swej wędrówki i zamieniając mrok nocy na przejrzysty muślinowy opar, poszatkowany mozaiką cieni. Oddział przecinał uliczkę jakiegoś przysiółka. Powiało ciepłem płynącym od ścian chałup i zapachem domowego jedzenia, odurzała myśl o rodzinnym bezpiecznym domu… I wtedy dobiegły ich ciche dźwięki skrzypiec. Ktoś grał w pobliskiej chacie. Zdzisiek przechylił głowę, zatrzymał się na moment, jakby chciał ułowić pełne takty melodii, siekanej stukotem butów po twardej nawierzchni drogi. Długo szedł w milczeniu, myślami zdawał się być gdzieś daleko. A potem zaczął mówić cicho, poufnym tonem: – Jak tylko wojna się skończy, zaciągnę się do wojskowej żandarmerii, ożenię się z ładną dziewczyną i wybuduję domek, gdzieś w małym miasteczku… daleko stąd. Będę miał córeczkę, taki śliczny delikatny kwiatuszek, która po mnie będzie miała zamiłowanie do muzyki. Bo wiesz Władku, ja gram i mam w domu skrzypce. Stare, ograne, z duszą, która dzwoni jak, jak… ech, nie ma porównania, mój drogi. Te skrzypce jej przekaże, bo ona skończy konserwatorium i będzie słynną skrzypaczką! Będziemy żyli jak u Pana Boga za piecem, i nic nam nie będzie brakowało… – przerwał, spoglądając w bok na pole, gdzie patrol osłony zerwał się nagle, ku jakimś podejrzanym cieniom na pagórku. Chłopcy złamali szyk, otoczyli dowódcę, aby lepiej słyszeć. I nagle: seria karabinu maszynowego, gwizd kul, trzask i seria z drugiej strony. Padli wszyscy na ziemię, skoczyli na boki. Rzadkie krzaki przy drodze nie dają żadnej osłony, dopiero dalej kępa drzew. Pędzili po Życie wpisane w historię – na łeb, na szyję, gnani pojedynczym stukotem strzałów, krótkimi seriami pocisków i innymi trzaskami. Dopadli osłony drzew. Strzały umilkły. Okazało się, iż natrafili na wzmocniony patrol niemiecki. „Klarnet” podrywając się z ziemi potknął się i upadł, nim się podniósł, został przez Niemca uderzony kolbą karabinu w głowę i zemdlał. Niemcy zabrali go do Wiślicy. niedługo gestapo przetransportowało go do Buska, gdzie był przesłuchiwany przez dwa tygodnie. Mimo tortur nie wydał nikogo, a znał wiele ludzi z konspiracji i jego kierownictwa. 15 października, kpr. „Klarnet” został zamordowany przez gestapo w lesie chroberskim koło wsi Odrzywół.

Zdzisław Zemła został ekshumowany i 12 września 1945 roku pochowany z honorami na cmentarzu parafialnym w Busku. Za trumną szli koledzy, których nie zdradził, kroczył ze sztandarem hufiec harcerski druha „Klarneta”, szedłem i ja, Jasio Chruśliński, dziewięcioletni wówczas harcerz. Na grobie, na ramionach krzyża wypisano słowa: „Za Wierne Złote Polskie Serce.

W nocy z 5 na 6 sierpnia 1944 roku Niemcy wynieśli się z Buska bez jednego wystrzału. Ludzie powywieszali biało-czerwone flagi, a wielu ujawniło swoją działalność w konspiracji i nosiło broń. W mieście bezkrólewie. Jak niosła wieść podawana z ust do ust – wojska sowieckie klinem przerwały front, ale jeszcze w Busku ich nie widać. Słoneczne i ciepłe przedpołudnie sprzyjało młodym chłopcom w bieganiu po pustych niczyich ulicach. Piętnastoletni, Zdzisiek Bartocha i Leszek Molisak oraz o rok starszy od nich Józek Mózg samorzutnie zrywali niemieckie symbole, znaki i napisy. Niemieckie magazyny i składy zostały rozbite. Ludzie dźwigają cukier, naftę w wiaderkach, sól, mąkę… Nieskoordynowane patrole partyzantów AK próbują zaprowadzić jakiś ład. Na rynek i przyległe ulice wyległy tłumy mieszkańców. Nagle słychać okrzyki: – Idą! Idą! W oczach tłumu podniecone oczekiwanie. I oto zbliżają się radzieckie pododdziały piechoty dziarskich żołnierzy. Na piersiach zawieszone erkaemy, pepesze! Spłowiałe, zakurzone mundury, pod pachami i na plecach plamy potu. Nad maszerującymi wzbijają się tumany kurzu. Twarze zmęczone, ale uśmiechnięte. Gdzieś z oddali słychać szczęk gąsienic i warkot czołgów. Już je widać! Ze wszystkich stron słychać okrzyki radości.

– Niech żyje Polska!

Po pięciu latach brutalnej okupacji – tak śmiało, tak głośno na ulicy! Mieszkańcy obsypują kwiatami maszerujących piechurów i jadące czołgi. Brudnymi pięściami Zdzisiek, Leszek i Józek rozmazują na policzkach łzy. Chłopaki wdrapują się na czołgi. Chyba można, przecież nikt nie broni.

Po tygodniu wojska sowieckie opuściły miasto. Na powrót do Buska wkroczyli Niemcy, nastąpiły dalsze mroczne dni okupacji. Ten sierpniowy tydzień wolności odsłonił życie konspiracyjne miasta i okolicy. Zdzisiek Bartocha, Leszek Molisak i Józek Mózg chłopięcymi oczami obserwowali otaczający ich świat, a serca i myśli rwały się do partyzantki, do walki o Polskę. Postanowili podjąć walkę na swój rachunek. Pierwszym celem było zdobycie broni na wrogu. Szczęście sprzyjało chłopcom. W krótkim czasie weszli w posiadanie trzech rewolwerów. Zdzisiek pracował w Zakładzie Energetycznym jako inkasent, miał możliwość wchodzenia do wszystkich domów, w których były liczniki poboru energii elektrycznej. Spisując stan licznika, w „Deutsche Haus” zauważył, iż na wieszaku wisiał pas z kaburą, a Niemcy przebywali w bufecie. Wychodząc po sprawdzeniu licznika sięgnął ręką po pistolet. Pozostałe dwa rewolwery udało mu się ściągnąć z samochodów, na burtach których wisiały pasy z bronią. W ten sposób nasi trzej „partyzanci” w krótkim czasie dysponowali sporym arsenałem: pięć sztuk broni krótkiej, jeden pistolet maszynowy, jeden karabin, dwie rakietnice i około 3000 sztuk amunicji różnego kalibru.

Grudzień 1944 roku przyniósł ze sobą ostrą zimę. W domach odczuwało się, iż to już piąta wojenna zima – za oknami, śnieg i srogi mróz. Ludzie w mieście przemykali zziębnięci w kopnym śniegu, szukając w sklepach „czegoś” do przygotowania świąt Bożego Narodzenia. Zdzisiek, Leszek i Józek, w dzień wigilijny postanowili wypróbować samych siebie i przestrzelać posiadaną broń. Dzień ten wybrali celowo, od trzech dni nad okolicą szalała śnieżna kurzawa, zawiało wszystkie przejścia i ulice. Przypuszczali ponadto, iż Niemcy w tym dniu będą mniej czujni. Dzień wigilijny był cichy i mroźny. Droga na Zimne Wody przez pola i wądoły trudna. Pod nogami maszerujących chłopców głęboki śnieg, a ścięte lodem kałuże łamały się z brzękiem tłuczonego szkła. Przypadek zrządził, iż właśnie w tym dniu w pobliżu wąwozu, w którym strzelali chłopcy, pracowali żołnierze niemieccy przy budowie bunkrów. Usłyszeli strzały. Podeszli cicho. Zaskoczenie było całkowite. Chłopcy w ostatniej chwili spostrzegli grożące im niebezpieczeństwo. Zostali przez Niemców brutalnie zatrzymani i zrewidowani. Okazało się, iż broni nie posiadają, wobec czego zaprowadzono ich do dowództwa jednostki stacjonującej w Łagiewnikach.

Przesłuchania i bicie nie dały rezultatów – chłopcy nie przyznali się do strzelania. Dopiero szczegółowa wizja lokalna wykazała przysypane lekko śniegiem ślady prowadzące z wąwozu do strumienia, w którym znaleziono rewolwery. W śniegu znaleziono łuski. Wina była oczywista, wobec czego dowódca pancerniaków z Łagiewnik przekazał „partyzantów” w ręce gestapo w Busku. W rodzinach aresztowanych chłopców przeżywano tragedie. Matki nie ustawały w staraniach o uwolnienie swoich dzieci. Szczególne starania podjęła matka Leszka. Mąż jej, Jan Molisak ,w tym czasie już od dwóch lat przebywał w obozie koncentracyjnym w Oświęcimiu, dlatego nie wahała się przed niczym, co mogłoby uratować jej dziecko. Po kilku dniach poniżających „wizyt” w gestapo, popartych wartościową paczką, obiecano udręczonej kobiecie łaskę – chłopcy nie zostaną rozstrzelani, ale wywiezieni do obozu pracy dla nieletnich w Niemczech. Gestapowiec w rozmowie z matką Leszka tłumaczył, iż mniejszej kary nie mogą otrzymać, gdyż są podejrzani o współpracę z partyzantami i o próbę strzelania do żołnierzy niemieckich pod Łagiewnikami. Mijały dni lęku i bicia podczas przesłuchań. Chłopcy zakuci w kajdany oczekiwali transportu w nieznane.

I oto z 11 na 12 stycznia 1945 roku obudził wszystkich więźniów jednostajny daleki huk. To radzieckie „Katiusze” rozpoczęły straszliwą kanonadę. Potężne grzmoty roztaczały się ze wschodu na zachód. Po kilku godzinach charakterystyczny huk powoli zanikał, oddalał się, aż w końcu rozpłynął się gdzieś w przestrzeni. Lochy gestapo były pełne więźniów, panował straszny zaduch. I nagle, tuż przed południem otwarły się ciężkie drzwi celi. Niemcy, nie zwracając uwagi na trzech zakutych w kajdany chłopców, brutalnie wyprowadzili pozostałych więźniów. Zdzichu, Leszek i Józek pozostawieni samym sobie przy otwartych drzwiach celi, nie bardzo wiedzieli, co począć dalej. Pojedynczo, jeden za drugim, krok po kroku wyszli na korytarz, nadsłuchiwali – nie słychać było żadnych odgłosów. Było bardzo cicho. Pierwszy do drzwi wejściowych doszedł Leszek – nie było nikogo. Wybiegli z budynku ze strachem w oczach – każdy w swoją stronę – pośród rozrywających się pocisków. Busko od Niemców było wolne

Читать всю статью