W ostatnich latach kino wojenne zmieniło ton. Zamiast opowieści o bohaterstwie, dumie narodowej i walce o słuszne sprawy, twórcy coraz częściej pokazują wojnę jako to, czym naprawdę jest: piekłem.
Od oscarowego "The Hurt Locker. W pułapce wojny" Kathryn Bigelow, przez "1917" Sama Mendesa, po "Na Zachodzie bez zmian" Edwarda Bergera – widzimy coraz więcej brutalnych, antybohaterskich portretów żołnierzy i bitew. Ich cel? Nie chwalenie odwagi, ale obnażenie bezsensu wojny, strachu, bólu i nieopisanego okrucieństwa.
W ten nurt doskonale wpisuje się "Wojna" – film Alexa Garlanda i Raya Mendozy, który jest jednym z najmocniejszych, najbardziej bezkompromisowych obrazów wojny ostatnich lat. I nic dziwnego, skoro za produkcję odpowiada studio A24 – marka, która w ostatnich latach stała się synonimem jakościowego, oryginalnego kina.
Z niewiadomych przyczyn film "Wojna" nie trafił jednak do polskich kin, mimo iż narobił szumu za oceanem i na Wyspach (to brytyjsko-amerykańska koprodukcja). Szkoda, ale na szczęście po rozum do głowy poszło Prime Video. Mała rada: obejrzyjcie "Warfare" na największym możliwym ekranie, warto.
O czym jest "Wojna"? To film wojenny, w którym nie ma przemówień i flag, tylko przetrwanie
Akcja "Wojny" dzieje się w czasie rzeczywistym i opowiada o jednej, konkretnej misji amerykańskich Navy SEALs w irackim Ramadi w 2006 roku. Grupa żołnierzy, wysłana na rekonesans, zostaje uwięziona w dwupiętrowym budynku, z którego obserwują ruchy Al-Kaidy. Napięcie narasta, a potem następuje eksplozja – dosłownie i w przenośni.
Wszystko oparte jest na faktach – Ray Mendoza sam brał udział w tej akcji. Ale "Wojna" to nie tylko jego historia i wspomnienia. Film powstał również na podstawie relacji jego kolegów z plutonu. Stąd ten porażający realizm, wzmocniony znakomitą inscenizacją walk oraz drobiazgową rekonstrukcją całej misji.
Alex Garland – twórca kameralnego sci-fi "Ex Machina" i głośnej "Civil War", w której rozmontowywał obraz Amryki pogrążonej w chaosie – tutaj jeszcze bardziej zawęża perspektywę. Nie ma narratora, nie poznajemy postaci, bo nie ma na to czasu. Nie zdążymy ich polubić ani zrozumieć. Dialogi to nie podniosłe przemowy o Bogu i honorze, ani rozmowy o narzeczonej czekającej w domu. To głównie komendy, krzyki przez radio, jęki rannych.
To kino, które nie daje chwili wytchnienia. Nie tłumaczy, nie oferuje kontekstu, nie pokazuje politycznego tła wojny w Iraku. Bo wojna nie jest tu opowieścią o racji czy idei. To 95 minut w samym środku piekła, gdzie nie ma miejsca na refleksję – liczy się tylko jedno: przetrwać. A kamera nie odwraca wzroku. Gdy wybucha granat, nie tylko słyszymy huk – niemal czujemy falę uderzeniową w ciele.
Właśnie to sprawia, iż ten film tak mocno uderza. Po prostu lądujemy w samym środku wojennej apokalipsy. Garland i Mendoza przypominają: prawdziwa wojna nie zostawia miejsca na historię. Liczy się jedynie reakcja i uratowanie życia – swojego i tego obok.
Obsada "Wojny" jest znakomita, ale to nie jest "Kompania braci"
Mendoza wyznał w jednym z wywiadów, iż robienie tego filmu z Garlandem było dla niego terapeutyczne. I to widać to w każdej minucie, bo realizm jest miażdżący. Krew, amputacje, krzyki – wszystko zagrane tak, iż widz mimowolnie zaciska pięści. Szczególnie ta jedna scena z Josephem Quinnem – jego wycie bólu trwa tak długo, iż w innym filmie byłoby uznane za przesadę. Tutaj nie, tutaj to prawda.
Film Alexa Garlanda nie potrzebuje głębokich portretów psychologicznych, ale i tak gwiazdorska obsada robi ogromne wrażenie. Will Poulter jako dowódca na skraju załamania, Cosmo Jarvis – milczący weteran, Charles Melton – skupiony lider, Kit Connor – idealista, który jeszcze nie wie, czym jest wojna. A D'Pharaoh Woon-A-Tai, wcielający się w młodego Mendozę, staje się niejako medium – jego spojrzenie niesie w sobie pamięć, ból i milczący bunt.
To kino zespołowe (naprawdę znakomicie zagrane), ale nie o "braterstwie broni". Więź między żołnierzami jest realna, ale nie romantyzowana. To nie jest "Kompania braci" i "Szeregowiec Ryan", choć początkowe sceny mogą się z nim kojarzyć. Bliżej tu do "Idź i patrz" oraz wspomnianych "Na Zachodzie zmian" i "Hurt Locker" – totalnego rozpadu człowieczeństwa.
"Wojna" jest więc kolejnym dowodem na to, iż A24 nie boi się trudnych tematów i eksperymentalnych form. Garland i Mendoza idą zupełnie pod prąd i tworzą film, który w żadnym wypadku nie jest rozrywką. Ba, momentami trudno nazwać go choćby filmem fabularnym, bo przypomina realistyczny do bólu dokument.
Czy warto obejrzeć film "Wojna" Alexa Garlanda i Raya Mendozy?
"Wojna" to nie jest kino dla wszystkich. To nie film, który się lubi – to przeżycie. Fizyczne, traumatyczne, bolesne.
Obrazy stworzone przez Garlanda i Mendozę (niestety) zostają w głowie na długo po końcowych napisach. Tak jak te wszystkie sceny z innych filmów wojennych, których nie chcemy pamiętać, ale które i tak wracają. Trudno je wyrzucić z pamięci, jak ten przerażający moment z umierającym, wrogim żołnierzem w okopie w "Na Zachodzie bez zmian"...
"Wojna" nie spodoba się tym, którzy szukają klasycznego kina wojennego w hollywoodzkim wydaniu. Bo tu nie ma miejsca na efekciarstwo i patos. Jest surowość. Zamiast heroicznych monologów – milczenie. Zamiast odpowiedzi – pytania. Gdy jedna z Irakijek pyta amerykańskiego żołnierza: "Dlaczego?", zapada cisza. A kiedy żołnierze próbują pocieszyć przerażoną rodzinę słowami, iż nic im się nie stanie, ich głosy brzmią fałszywie – sami w to nie wierzą.
Trudno sobie wyobrazić, iż ktoś chciałby obejrzeć "Wojnę" drugi raz. Nie dlatego, iż to zły film – wręcz przeciwnie. To film zbyt dobry, zbyt prawdziwy, zbyt ludzki w swoim okrucieństwie. Zbyt drastyczny. To nie antywojenna laurka, nie moralitet. To krzyk. I echo tego krzyku długo jeszcze dudni w uszach po seansie.