Wynik niedzielnych wyborów może zdefiniować kształt polskiej sceny politycznej w najbliższych latach. Hipotezę tę uwiarygadniają kolejne zwroty kończącej się właśnie kampanii.
I nie chodzi wcale o to, iż za dwa lata dojdzie do kolejnej zmiany władzy w ramach bipartyjnego systemu. Chodzi o coś więcej: wiele wskazuje, iż wynik konfrontacji Nawrockiego z Trzaskowskim będzie początkiem końca kariery politycznej jednego z dwóch liderów partyjnych – Donalda Tuska lub Jarosława Kaczyńskiego. A to zwiastuje przemeblowanie układu sił w polityce i – być może – wejście do gry nowych fakcji.
Krwawe tygodnie
Stąd właśnie wielka brutalność kampanii wyborczej w ostatnich tygodniach. Przez kilka miesięcy działania sztabów raczej się ślimaczyły. Dobre alibi dla tego nietypowego eskapizmu stanowiły szaleństwa Donalda Trumpa, który co i rusz zaskakiwał przywódców państw swoim radykalizmem. Przyspieszenie nastąpiło dzięki sztabowi Rafała Trzaskowskiego i dość ryzykownej propozycji debaty w formule jeden na jeden z Karolem Nawrockim w Końskich.
Bieg kolejnych zdarzeń jest doskonale znany, nie ma sensu go tutaj relacjonować. Dość powiedzieć, iż od tamtego momentu, z dnia na dzień, kampania nabierała dynamiki i brutalności. Apogeum nastąpiło po pierwszej turze, gdy obydwaj główni kandydaci zrozumieli, iż czeka ich niezwykle wyrównana walka. Wówczas zaczęły się już dwa krwawe tygodnie, gdy oponenci– czasami zupełnie bezmyślnie – okładali się pałami po głowach, bez wiary w nokaut, a raczej z nadzieją, iż atak będzie najlepszą formą obrony czyli dobrym sposobem na „przykrycie” niewygodnych oskarżeń.
Na szalę obydwie partie rzuciły wszystko: Donald Tusk nacisnął na koalicjantów, którzy jęli kolejno udzielać poparcia Trzaskowskiemu. Jedni szybciej (jak Hołownia i Kosiniak-Kamysz), inni z teatralną flegmą i ociąganiem się (Magdalena Biejat). Karol Nawrocki z kolei postanowił zrobić niemal wszystko, byle tylko pozyskać alt prawicowy elektorat kandydatów: Sławomira Mentzena i Grzegorza Brauna. Dlatego adekwatnie bez mrugnięcia okiem zaakceptował tzw. deklarację toruńską, porzucając choćby strategiczną dla jego formacji i polskiej polityki zagranicznej koncepcję poszerzenia amerykańskich wypływów o Ukrainę. Podobnie zresztą uczynił z charakterystycznym dla największej partii opozycyjnej rysem wrażliwości społecznej, którą zostawił gdzieś na poboczu autostrady A1.
Najważniejszym jednak wydarzeniem tych dwóch tygodni kampanii wyborczej było osobiste i bardzo rozpaczliwe zaangażowanie Donalda Tuska. Nie dlatego, iż powiedział coś szczególnie głupiego lub wyjątkowo mądrego. Ale dlatego, iż pokazuje nam to, jak wysoka jest stawka tych wyborów dla obydwu ugrupowań i ich liderów.
Problem duopolu
Tusk sporo ryzykuje angażując się w kampanię swojego nominata. Z pewnością stoi za tym też pewien zamysł polityczny, wszak obydwaj kandydaci mają jeszcze do zmobilizowania niemałą część wyborców, którzy poparli ich zaplecze partyjne w 2023 roku. Stąd prawdopodobnie Tusk – w imię znanej reguły „wszystkie ręce na pokład” – ocenił, iż jeżeli osobiście uderzy w alarmistyczne tony, to uda się powtórzyć efekt sprzed niemal dwóch lat i zagregować wyborców skłonnych poprzeć raz jeszcze PO.
Ale zaangażowanie Tuska ma jeszcze inne, znacznie bardziej istotne przyczyny. Oto bowiem wynik tych wyborów prezydenckich okaże się być kłopotem dla jednego z dwóch liderów partyjnego duopolu. jeżeli wygra Nawrocki, to ów sukces przyspieszy erozję władzy Tuska. jeżeli zaś zwycięzcą okaże się Trzaskowski, będzie to sygnał dla wypływowych na prawicy środowisk lobbujących za zmianą lidera PiS. Zaryzykuję hipotezę, iż uruchomione wynikiem wyborczym procesy mogą trwać długie miesiące, wszak nikt nie oddaje władzy od tak, po prostu, ale nie sposób ich uniknąć. Po tych wyborach prezydenckich zatem upadnie albo władza Tuska, albo Kaczyńskiego.
Niekoniecznie będzie to skutkowało rozpadem znienawidzonego przez wielu duopolu. Ale przecież nie sam bipartyjny system jest tutaj problemem, ale to, iż obydwie rywalizujące o władzę w Polsce partie są zakładnikami swoich liderów: ich ambicji, frustracji, lęków i oczekiwań.
Wybory prezydenckie AD 2025 zdecydują zatem o tym, jak głęboko zmieni się polityka w ciągu najbliższych dwóch lat, bo zdecydują o pozycji liderów dwóch największych partii. Upadek władzy Tuska doprowadzi do stopniowego gnicia Platformy Obywatelskiej, a upadek Kaczyńskiego do szybkiego pęknięcia w partii i pojawienia się nowych sił na prawicy.
Kto może zyskać, a kto stracić?
Z tego punktu widzenia niezbyt czytelne są pozy Sławomira Mentzena, który po tym, jak dał się wpuścić w „piwną pułapkę” Rafałowi Trzaskowskiemu, tłumaczył się makiaweliczną sztuczką poprawiającą pozycję negocjacyjną Konfederacji. „Konfa” bowiem zyskuje wyłącznie na zachowywaniu równego dystansu do obydwu stron duopolu, ale swoją bazę wyborców zbudowała głównie dzięki zaznaczaniu gospodarczych różnic programowych między nią a PiS-em. Mieści się zatem w szeroko rozumianym uniwersum konserwatywnym. Oznacza to, iż najwięcej może zyskać jedynie w PiS-owskim elektoracie po ewentualnym upadku przywództwa Jarosława Kaczyńskiego, chyba iż zdecyduje się pójść drogą Marine Le Pen i porzucić konserwatywną tożsamość światopoglądową na rzecz pozyskania liberalnego centrolewu.
Jeśli proces rozkładu demokracji liberalnej przez cały czas będzie podążał w kierunku polityk tożsamościowych to zyskiwać będą głównie radykałowie, czyli erozja władzy Tuska i Kaczyńskiego wzmocni odpowiednio Partię Razem oraz Konfederację, pod warunkiem, iż obydwa te ugrupowania będą pilnować swoich wyborców – jedni antykapitalistów, drudzy konserwatywnych wolnościowców.
Wizja Kaczyńskiego i asekuracja Tuska
Niedzielne wybory mogą w ciągu najbliższych lat istotnie wpłynąć na kształt polskiej sceny politycznej. Nie umiem odpowiedzieć na pytanie w jakim tempie. Pewne jest jedno: czeka nas radykalizacja polityki i śmierć starych wodzów. w tej chwili tożsamościowe potrzeby elektoratów starają się jeszcze obsługiwać i PiS, i PO. Ci pierwsi stają się z wolna polską wersją MAGA, ci drudzy blokerem „faszystów”. Ale wynik I tury wyborów pokazuje, iż obydwie partie dzielą między siebie coraz mniejszy kawałek tortu. Nadciągają już nowe kohorty elektoratów spragnione bardziej radykalnych zmian. Kaczyński odpowiedział na to Karolem Nawrockim, czyli okazał się większym wizjonerem niż Tusk, który do prezydenckiego starcia desygnował zgranego liberała, Rafała Trzaskowskiego. Gdyby premier chciał zawalczyć o coś więcej niż petryfikację demokracji liberalnej (przebranej dzisiaj w szaty demokracji walczącej) postawiłby na kandydata będącego – przynajmniej w pewnej mierze – imitacją Adriana Zandberga, czyli łagodnego antykapitalistę z odchyłem w kierunku centrum. Postąpił jednak zachowawczo, za co może słono zapłacić.
Zdaję sobie sprawę, iż o końcu duopolu napisano i powiedziano już w ostatnich latach wiele. Więcej w tym prawdopodobnie pobożnych życzeń, niż realnej oceny sytuacji. Wydaje się jednak, iż te wybory naprawdę mogą doprowadzić do istotnego podmycia przywództwa jednego lub drugiego partyjnego władcy. I właśnie dlatego wybory te mogą zapisać się w historii jako historyczny przełom.
Tomasz Figura
Rafał Trzaskowski – przodownik rewolucyjnego „postępu” klimatycznego